
We fragmencie Ewangelii św. Łukasza z dzisiejszej niedzieli znajdujemy coś niespotykanego. Chrystus zachęca do miłości nieprzyjaciół. Wyjątkowość tej nauki jest widoczna nie tylko w odniesieniu do Starego Testamentu, gdzie tak często spotykamy zasadę „oko za oko”, ale także w odniesieniu do współczesnego świata. Można zaryzykować twierdzenie, że Chrystusowe nawoływanie wyróżnia Jego orędzie. Żadna inna religia czy ideologia albo filozofia nie akcentowały miłości nieprzyjaciół tak bardzo i z takim powodzeniem.
„Miłujcie waszych nieprzyjaciół; dobrze czyńcie tym, którzy was nienawidzą; błogosławcie tym, którzy was przeklinają, i módlcie się za tych, którzy was oczerniają”.
Mogłoby się wydawać, że wystarczy pokornie znosić niesprawiedliwość. Jednak Chrystusowi chodzi o coś znacznie większego: dobrze czynić tym, którzy nas prześladują. Być może dotykamy tutaj sedna chrześcijańskiego powołania.
Mogłoby się także wydawać, że ciężar Bożych wymagań przerasta nasze siły. I na pewno w jakiś sposób nie jesteśmy w stanie sprostać im do końca. To prawda, że mamy świętych, tych wyniesionych i niewyniesionych na ołtarze. Możemy sobie przypomnieć ich heroizm i łatwiej znosić trudy codzienności. Ale żaden przykład nie ma takiej siły przekonywania jak ten, za którym stoi Autor pouczenia z dzisiejszej Ewangelii.
On stał się wykonawcą własnego testamentu. Nie tylko wtedy, kiedy modlił się na Golgocie za swoich prześladowców, ale już wcześniej, kiedy bez szemrań godził się na hańbę śmierci krzyżowej.
„Dręczono Go, lecz sam się dał gnębić, nawet nie otworzył ust swoich. Jak baranek na rzeź prowadzony, jak owca niema wobec strzygących ją, tak On nie otworzył ust swoich (…). Spodobało się Panu zmiażdżyć Go cierpieniem”
Dodaj komentarz